Życie to nie tylko procedury
To był wtorek. 1 listopada 2011 roku. W godzinach popołudniowych na lotnisku Okęcie awaryjnie wylądował Boeing 767. Mimo awarii podwozia olbrzymią maszynę perfekcyjnie posadził "na brzuchu" kapitan Tadeusz Wrona. Uratował w ten sposób życie 230 osobom. I stał się na wiele dni bohaterem narodowym. Miałem okazję porozmawiać z nim pół roku po wydarzeniach 1 listopada ...
Jest letnie późne popołudnie, powietrze czyste
po burzy. Kapitan Tadeusz Wrona od dwóch dni jest w Lesznie. Na
lotnisku w Strzyżewicach oddaje się swojej pasji - lataniu
szybowcem. Każdą wolną chwilę poświęca szybowcom lub rodzinie.
Jest bardzo skromnym człowiekiem, posiadającym dar pięknego
opowiadania o lotnictwie. I uśmiech, którym zjednuje sobie ludzi. I
optymizm.
- Jak czuje się człowiek w sytuacji, gdy
szczegółowo zaplanowany w najdrobniejszych detalach lot nagle
wymyka się - z powodów technicznych - spod kontroli?
- Sytuacja, która zdarzyła się podczas lotu z
Newark do Warszawy, po raz kolejny uświadomiła mi, że są momenty,
w których tworzone specjalne procedury po prostu przestają działać.
Według nich bowiem podwozie w Boeingu powinno się wysunąć. Jeśli
tak się nie stanie, uruchamia się procedury awaryjne. W tej
sytuacji okazało się, że kilkakrotne próby awaryjnego
wypuszczenia podwozia także nie przyniosły rezultatu. Co dzieje się
w takim przypadku? Przede wszystkim nie warto się denerwować, gdyż
łatwo wówczas popełniać błędy. Należy wykorzystać też czas,
który został dany. Gdy - po stwierdzeniu awarii - ponad godzinę
krążyliśmy nad Warszawą, było dużo czasu, aby zastanowić się,
czy coś jeszcze można w tej trudnej sytuacji zrobić. Stały
kontakt z całą załogą na pokładzie oraz z służbami naziemnymi
daje poczucie, że nie jest się samemu. Cały czas była nadzieja,
że w końcu podwozie uda się wypuścić. Ale nie wyszło. Poczucie
bezpieczeństwa należało się przede wszystkim pasażerom.
- W takich sytuacjach niezwykle ważna jest
współpraca w zespole...
- Cały personel pokładowy, który leciał ze mną,
to niezwykle odpowiedzialni ludzie. Ich zadaniem było przygotowanie
pasażerów do awaryjnego lądowania oraz do ich szybkiej ewakuacji z
pokładu samolotu. Spisali się perfekcyjnie. Po wylądowaniu i
zatrzymaniu Boeinga w ciągu 90 sekund wszyscy pasażerowie
bezpiecznie opuścili pokład. Nikomu nie była potrzebna nawet pomoc
ambulatoryjna. Gdy mieliśmy pewność, że wszyscy opuścili
samolot, zostałem jeszcze na pokładzie przez pół godziny. Potem,
gdy został on zabezpieczony przez straż pożarną, wyszedłem z
niego.
- A później było duże zamieszanie medialne.
Telewizja, prasa. Nawet profil na Facebooku Panu stworzono "Lataj
jak orzeł, ląduj jak Wrona".
- Nie było chwili wytchnienia, bo media chciały,
abym wciąż opowiadał tę samą historię. Telefon dzwonił cały
czas. Filmy z awaryjnego lądowania były oglądane w nieskończoność.
Lądowaliśmy we wtorek. Po trzech dnia intensywnego oblężenia
przez dziennikarzy - w sobotę - wyłączyłem w końcu komórkę.
Musiałem odpocząć. W sumie z powodu tej sytuacji opuściłem tylko
jeden planowy rejs do Hanoi. Po dwóch tygodniach ponownie poleciałem
do USA. Oczywiście Boeingiem.
- Szczęśliwe lądowanie przywróciło ludziom
wiarę w to, że jest to bezpieczny środek komunikacji?
- Tak się jakoś stało, że lotnictwo w ostatnich
latach zaczęło mieć złą sławę, za sprawą kilku tragicznych
wypadków. Katastrofa prezydenckiego Tupolewa pod Smoleńskiem w 2010
roku, wcześniej rozbiła się wojskowa Casa. Jeszcze wcześniej
helikopter z premierem Leszkiem Millerem także uległ awarii. Na
szczęście premier wówczas przeżył. Gdyby jeszcze nasz lot
skończył się tragicznie, to chyba ludzie przestaliby mieć
zupełnie zaufanie do pilotów. A chcę podkreślić wyraźnie: mamy
doskonałych pilotów, rozważnych, dobrze wyszkolonych, dla których
latanie jest nie tylko pracą, lecz także pasją.
- Pana przygoda z lotnictwem rozpoczęła się
od szybowców...
- Zacząłem latać na szybowcach, gdy miałem 17
lat. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że podniebna przygoda i
praca w lotnictwie trwa już 40 lat. Ile czasu spędziłem w
powietrzu? Nie przeliczamy tego na dni, tygodnie czy miesiące.
Ale... gdybyśmy zestawili te wszystkie godziny, to byłoby chyba ze
dwa lata. Mimo że nie urodziłem się w Lesznie, dobrze się tutaj
czuję i wracam zawsze z radością. Tu przed laty poznałem
wspaniałych instruktorów, kolegów pilotów. Tutaj, latając na
szybowcach, odpoczywam. To piękny sport. Niestety, nie zawsze mam
czas - nawet gdy tu jestem - aby odwiedzić kolegów czy
przyjaciół.
W wolnych chwilach troszeczkę kibicuję Unii
Leszno, lecz... ze względu na miejsce urodzenia kibicuję także
Falubazowi Zielona Góra. I pewnie to dziwne, że z tymi oboma
klubami sympatyzuję jednocześnie...
Komentarze
Prześlij komentarz