Przy Janie Pawle II czułem się jak syn
Arturo Mari przez 27
lat towarzyszył Janowi Pawłowi II jako jego fotograf. Pracę zaczynał o
godzinie 6
rano, nierzadko kończył po północy. Nigdy nie wziął ani dnia urlopu.
Dziś mówi,
że papież Polak był już za życia człowiekiem świętym. I u jego boku czuł
się jak u boku ojca. O Janie Pawle II opowiada ze wzruszeniem, w jego
oczach często pojawiają się łzy.
Polskę zna bardzo dobrze. Był już tutaj 80 razy. Po raz pierwszy jeszcze przed pierwszą pielgrzymką papieża do naszego kraju, aby zrobić dokumentację fotograficzną miejsc, które odwiedzi papież. Pamięta, że poruszali się wtedy polonezem i zawsze mieli za sobą opiekunów - funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa.
Papieski fotograf dziś ma 74 lata. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę. Jak przyznaje, w tej chwili nie ma czasu, aby nadal robić zdjęcia. Obowiązki papieskiego fotografa przejął jego dawny asystent Francesco Sforza. Cały czas podróżuje, przygotowuje publikacje związane z kanonizacją Jana Pawła II, spotyka się z ludźmi, którym opowiada o chwilach spędzonych z papieżem. W Lesznie o swoich przeżyciach opowiadał w kościele św. Jana Chrzciciela. Po spotkaniu, na które przyszło wiele osób, podpisywał albumy ze swoimi zdjęciami.
- Przy Janie Pawle II czułem się jak syn - opowiada ze łzami w oczach Arturo Mari. - Dla mnie on cały czas żyje. Wielokrotnie z nim rozmawiam. Dzięki jego pomocy rozwiązałem wiele problemów. To on zainspirował mojego syna, aby wstąpił na drogę kapłaństwa.
Jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych fotografów. W Watykanie żartowano nawet: Kim jest ten człowiek ubrany na biało, który stoi obok Arturo Mari? Ale on nigdy nie prosił papieża, aby pozował do zdjęć. Starał się być przezroczysty i dokumentować historyczne chwile.
W pamięci Arturo Mari pozostało mnóstwo niezwykłych historii związanych z papieżem - i tych zabawnych, i wzruszających, i wręcz dramatycznych. Wiele dotychczas nieznanych, bo towarzyszył papieżowi w najbardziej osobistych momentach.
- Po pamiętnym majowym zamachu na placu Świętego Piotra papież chciał znowu znaleźć się wśród ludzi. I od tego zamiaru nie była go w stanie odwieść żadna ochrona. Zawsze mówił, że ufa w opiekę Matki Boskiej. Zapytałem go wtedy, co się stanie, jeżeli Matka Boska będzie wtedy na wakacjach. Ojciec Święty uśmiechnął się wówczas dyskretnie - wspomina.
- Lecieliśmy kiedyś samolotem do Senegalu, z kolejną pielgrzymką. Krótko po starcie z samolotem poczęło dziać się coś dziwnego. Straciliśmy kontakt z lotniskiem, a silniki zaczęły szwankować. Spoglądałem na Ojca Świętego. Wiedział, co się dzieje. Spokojnie odmawiał brewiarz. Na twarzy nie było widać żadnego niepokoju. Byliśmy na wysokości 11 tysięcy metrów, a samolot zaczął niebezpiecznie obniżać lot. Dotarliśmy do pułapu tysiąca metrów. I wszystko znowu zaczęło działać prawidłowo. Ojciec Święty tylko machnął ręką. Dodał, że tak pewnie miało być. Podobnych sytuacji zdarzyło się więcej. Kiedyś w Lesotho lądowaliśmy podczas burzy piaskowej, a paliwo w samolocie skończyło się na sto metrów przed pasem lotniska, na którym miał siadać. Zawsze Bóg nad nami czuwał.
- W 1984 roku polecieliśmy do Korei Południowej. Jednym z punktów wizyty były odwiedziny na wyspie trędowatych, do której nikt nie ma dostępu. Koreański rząd dał Ojcu Świętemu tylko pięć minut na pobłogosławienie chorych. Niewielu wie, jak wyglądają trędowaci - ciało jest zniekształcone, gnijące, robi przygnębiające wrażenie. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie stłoczeni byli trędowaci. Papież uklęknął i przez osiem minut się modlił. Potem wstał. Koreański biskup Kim chwycił Ojca Świętego za rękę i powiedział, że trzeba już wychodzić. Papież zaprotestował. Podszedł do trędowatych, z każdym się przywitał, każdego przytulił. Łamał wszystkie ustalenia protokołu, tak bardzo chciał być z ludźmi.
- Podczas pielgrzymki do Sudanu spotkał się z prezydentem tego kraju Omarem el-Baszirem. Papież poprosił, aby tłumacz bardzo dokładnie przekładał jego słowa. Do prezydenta mówił stanowczo, podniesionym głosem, patrząc mu prosto w oczy: "Pan jest kryminalistą i mordercą. Tu leje się krew niewinnych ludzi. Kiedyś Bóg pana za to osądzi". I tak się stało. Dwadzieścia lat później prezydent Sudanu został osądzony i skazany za ludobójstwo.
Najbardziej wzruszające przeżycie związane jest z ostatnimi godzinami życia papieża.
- Moment, który na zawsze pozostanie mi w pamięci? Pożegnanie z Ojcem Świętym... Osiem godzin przed jego śmiercią biskup Stanisław Dziwisz zadzwonił do mnie, że ktoś chciałby się ze mną widzieć. Szedłem korytarzem, który tak doskonale znam. Weszliśmy do pokoju papieskiego. Jan Paweł II poznał mnie. Zbliżyłem się i uklęknąłem przy jego łóżku. Patrzeliśmy sobie w oczy. Powiedział wówczas: "Arturo... dziękuję za wszystko..." i pogładził mnie po policzku. Był rozpromieniony. Było widać, że jest przygotowany do tej najważniejszej w życiu podróży. Wiele osób mówiło, że pod koniec swojego życia Ojciec Święty nie był świadomy, że aparatura utrzymywała go przy życiu. Nic podobnego. Myślę, że świadomość zachował do ostatniej chwili.
- Najbardziej osobiste zdjęcie, jakie wykonałem Ojcu Świętemu, to bez wątpienia kadr, na którym cierpiący papież uczestniczy w Drodze Krzyżowej. Obserwował ją na ekranie telewizora. W pewnej chwili poprosił o krzyż. Przycisnął go wtedy mocno do ust. Piękny symbol cierpiącego człowieka zjednoczonego z cierpiącym Chrystusem.
Z fotografią Arturo Mari związany był od dziecka. Już jako 6-latek towarzyszył swojemu ojcu w ciemni fotograficznej podczas wywoływania zdjęć. Gdy miał 16 lat, zaczął robić zdjęcia związane z Watykanem. Później trafił do "L`Osservatore Romano". Fotografował sześciu papieży. Jana Pawła II najdłużej. Aparat fotograficzny stał się nieodłącznym towarzyszem codzienności Arturo.
- Pamiętam, gdy Jan Paweł II pojechał po raz pierwszy do Argentyny, wziąłem sześćset filmów (cyfrowych aparatów fotograficznych jeszcze nie było). Przed końcem podróży wykorzystałem wszystkie i nuncjusz apostolski musiał mi dokupić następnych dwieście.
- Po jednej z pielgrzymek oddałem mój aparat fotograficzny do serwisu w Tokio. Nie wiedziałem wówczas, że aparat ma wbudowany licznik zdjęć. Kilka dni później zadzwonili do mnie pracownicy serwisu i zapytali, czy robię sobie z nich żarty, bo żaden aparat fotograficzny nie jest w stanie wykonać tylu zdjęć, ile wskazywał licznik mojego sprzętu. Wyjaśniłem, że to szczególny aparat. Zostawili go u siebie, a ja dostałem od nich zupełnie nowy.
Z wielką wdzięcznością mówi także o swojej małżonce.
- Moja praca związana była z tym, że rzadko bywałem w domu. Żona doskonale to rozumiała i wspierała mnie. Dopiero teraz mamy więcej czasu dla siebie i naszego psa. Syn został księdzem. Wyświęcał go papież Benedykt XVI. Po ceremonii powiedział mi: "Arturo, po raz pierwszy widziałem cię bez aparatu fotograficznego".
Polskę zna bardzo dobrze. Był już tutaj 80 razy. Po raz pierwszy jeszcze przed pierwszą pielgrzymką papieża do naszego kraju, aby zrobić dokumentację fotograficzną miejsc, które odwiedzi papież. Pamięta, że poruszali się wtedy polonezem i zawsze mieli za sobą opiekunów - funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa.
Papieski fotograf dziś ma 74 lata. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę. Jak przyznaje, w tej chwili nie ma czasu, aby nadal robić zdjęcia. Obowiązki papieskiego fotografa przejął jego dawny asystent Francesco Sforza. Cały czas podróżuje, przygotowuje publikacje związane z kanonizacją Jana Pawła II, spotyka się z ludźmi, którym opowiada o chwilach spędzonych z papieżem. W Lesznie o swoich przeżyciach opowiadał w kościele św. Jana Chrzciciela. Po spotkaniu, na które przyszło wiele osób, podpisywał albumy ze swoimi zdjęciami.
- Przy Janie Pawle II czułem się jak syn - opowiada ze łzami w oczach Arturo Mari. - Dla mnie on cały czas żyje. Wielokrotnie z nim rozmawiam. Dzięki jego pomocy rozwiązałem wiele problemów. To on zainspirował mojego syna, aby wstąpił na drogę kapłaństwa.
Jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych fotografów. W Watykanie żartowano nawet: Kim jest ten człowiek ubrany na biało, który stoi obok Arturo Mari? Ale on nigdy nie prosił papieża, aby pozował do zdjęć. Starał się być przezroczysty i dokumentować historyczne chwile.
W pamięci Arturo Mari pozostało mnóstwo niezwykłych historii związanych z papieżem - i tych zabawnych, i wzruszających, i wręcz dramatycznych. Wiele dotychczas nieznanych, bo towarzyszył papieżowi w najbardziej osobistych momentach.
- Po pamiętnym majowym zamachu na placu Świętego Piotra papież chciał znowu znaleźć się wśród ludzi. I od tego zamiaru nie była go w stanie odwieść żadna ochrona. Zawsze mówił, że ufa w opiekę Matki Boskiej. Zapytałem go wtedy, co się stanie, jeżeli Matka Boska będzie wtedy na wakacjach. Ojciec Święty uśmiechnął się wówczas dyskretnie - wspomina.
- Lecieliśmy kiedyś samolotem do Senegalu, z kolejną pielgrzymką. Krótko po starcie z samolotem poczęło dziać się coś dziwnego. Straciliśmy kontakt z lotniskiem, a silniki zaczęły szwankować. Spoglądałem na Ojca Świętego. Wiedział, co się dzieje. Spokojnie odmawiał brewiarz. Na twarzy nie było widać żadnego niepokoju. Byliśmy na wysokości 11 tysięcy metrów, a samolot zaczął niebezpiecznie obniżać lot. Dotarliśmy do pułapu tysiąca metrów. I wszystko znowu zaczęło działać prawidłowo. Ojciec Święty tylko machnął ręką. Dodał, że tak pewnie miało być. Podobnych sytuacji zdarzyło się więcej. Kiedyś w Lesotho lądowaliśmy podczas burzy piaskowej, a paliwo w samolocie skończyło się na sto metrów przed pasem lotniska, na którym miał siadać. Zawsze Bóg nad nami czuwał.
- W 1984 roku polecieliśmy do Korei Południowej. Jednym z punktów wizyty były odwiedziny na wyspie trędowatych, do której nikt nie ma dostępu. Koreański rząd dał Ojcu Świętemu tylko pięć minut na pobłogosławienie chorych. Niewielu wie, jak wyglądają trędowaci - ciało jest zniekształcone, gnijące, robi przygnębiające wrażenie. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie stłoczeni byli trędowaci. Papież uklęknął i przez osiem minut się modlił. Potem wstał. Koreański biskup Kim chwycił Ojca Świętego za rękę i powiedział, że trzeba już wychodzić. Papież zaprotestował. Podszedł do trędowatych, z każdym się przywitał, każdego przytulił. Łamał wszystkie ustalenia protokołu, tak bardzo chciał być z ludźmi.
- Podczas pielgrzymki do Sudanu spotkał się z prezydentem tego kraju Omarem el-Baszirem. Papież poprosił, aby tłumacz bardzo dokładnie przekładał jego słowa. Do prezydenta mówił stanowczo, podniesionym głosem, patrząc mu prosto w oczy: "Pan jest kryminalistą i mordercą. Tu leje się krew niewinnych ludzi. Kiedyś Bóg pana za to osądzi". I tak się stało. Dwadzieścia lat później prezydent Sudanu został osądzony i skazany za ludobójstwo.
Najbardziej wzruszające przeżycie związane jest z ostatnimi godzinami życia papieża.
- Moment, który na zawsze pozostanie mi w pamięci? Pożegnanie z Ojcem Świętym... Osiem godzin przed jego śmiercią biskup Stanisław Dziwisz zadzwonił do mnie, że ktoś chciałby się ze mną widzieć. Szedłem korytarzem, który tak doskonale znam. Weszliśmy do pokoju papieskiego. Jan Paweł II poznał mnie. Zbliżyłem się i uklęknąłem przy jego łóżku. Patrzeliśmy sobie w oczy. Powiedział wówczas: "Arturo... dziękuję za wszystko..." i pogładził mnie po policzku. Był rozpromieniony. Było widać, że jest przygotowany do tej najważniejszej w życiu podróży. Wiele osób mówiło, że pod koniec swojego życia Ojciec Święty nie był świadomy, że aparatura utrzymywała go przy życiu. Nic podobnego. Myślę, że świadomość zachował do ostatniej chwili.
- Najbardziej osobiste zdjęcie, jakie wykonałem Ojcu Świętemu, to bez wątpienia kadr, na którym cierpiący papież uczestniczy w Drodze Krzyżowej. Obserwował ją na ekranie telewizora. W pewnej chwili poprosił o krzyż. Przycisnął go wtedy mocno do ust. Piękny symbol cierpiącego człowieka zjednoczonego z cierpiącym Chrystusem.
Z fotografią Arturo Mari związany był od dziecka. Już jako 6-latek towarzyszył swojemu ojcu w ciemni fotograficznej podczas wywoływania zdjęć. Gdy miał 16 lat, zaczął robić zdjęcia związane z Watykanem. Później trafił do "L`Osservatore Romano". Fotografował sześciu papieży. Jana Pawła II najdłużej. Aparat fotograficzny stał się nieodłącznym towarzyszem codzienności Arturo.
- Pamiętam, gdy Jan Paweł II pojechał po raz pierwszy do Argentyny, wziąłem sześćset filmów (cyfrowych aparatów fotograficznych jeszcze nie było). Przed końcem podróży wykorzystałem wszystkie i nuncjusz apostolski musiał mi dokupić następnych dwieście.
- Po jednej z pielgrzymek oddałem mój aparat fotograficzny do serwisu w Tokio. Nie wiedziałem wówczas, że aparat ma wbudowany licznik zdjęć. Kilka dni później zadzwonili do mnie pracownicy serwisu i zapytali, czy robię sobie z nich żarty, bo żaden aparat fotograficzny nie jest w stanie wykonać tylu zdjęć, ile wskazywał licznik mojego sprzętu. Wyjaśniłem, że to szczególny aparat. Zostawili go u siebie, a ja dostałem od nich zupełnie nowy.
Z wielką wdzięcznością mówi także o swojej małżonce.
- Moja praca związana była z tym, że rzadko bywałem w domu. Żona doskonale to rozumiała i wspierała mnie. Dopiero teraz mamy więcej czasu dla siebie i naszego psa. Syn został księdzem. Wyświęcał go papież Benedykt XVI. Po ceremonii powiedział mi: "Arturo, po raz pierwszy widziałem cię bez aparatu fotograficznego".
Komentarze
Prześlij komentarz